Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/1147467233 ... imKASKADA#
Filmów z odprawy mam 2GB.
kedaar napisał(a):Relacja z Kaskady oczami WSH :
Jakiś czas temu, niejako przy okazji i trochę „na zaczepkę” dostaliśmy od Czubaki z FIA zaproszenie na imprezę „Kaskada”. Informacji było tyle co kot napłakał – że jest to MILSIM organizowany przez ludzi ze środowiska paintaballowego, że FIA chętnie widziałaby nas jako komponent swojego garnizonu, i że cała impreza odbędzie się w Borach Tucholskich. W zasadzie niewiele więcej było wiadomo na temat samego działania – jedynie jakieś mgliste sugestie, że będziemy stacjonować w wygodniej bazie a do miejsc akcji pojedziemy pojazdami, na zasadzie QRF.
Pomimo skąpych informacji Kaskada zapowiadał się dla mnie jako interesujące wydarzenie. Po pierwsze ciekawiło mnie, jak będzie wyglądać impreza organizowana przez farbiarzy, tym bardziej że w tym wypadku chodziło o Sforę, czyli ekpię, z którą z Meską, Gliniarzem i Levro sami strzelaliśmy się trochę w czasach gdy trawa była bardziej zielona a my sami byliśmy zapalonymi paintallowcami. Po drugie Bory Tucholskie to bajkowe miejsce, gdzie teren jest cudnie pofałdowany, poprzecinany rzeczkami, urozmaicony licznymi jeziorami a lasy są wysokie i porośnięte różnorodną roślinnością. Po trzecie, zastanawiało mnie jak w takich warunkach będzie wyglądać współpraca z FIA – WSH to już zupełnie inni ludzie niż jeszcze w zeszłym roku. O ile pod koniec maja 2012, na Otwartych Scenariuszach Bojowych nie potrafiliśmy się nawet spakować tak, żeby nie wyglądać jak Ruscy handlarze w drodze na targowisko a zielona taktyka była nam tak samo bliska jak obsługa Wielkiego Zderzacza Hadronów, to teraz na skutek licznych szkoleń i wyjazdów ekipa jest na tyle ogarnięta, że dla przeciętnego jebankowicza, jak to określił Volf, walka z nami jest „jak walenie głową w mur”.
Od początku zakładałem że z całych oficjalnie zapisanych do WSH 20 osób pojedzie 4-6 i faktycznie – finalnie mieliśmy czterech ludzi: Ja, Meska, Sitas i Yogi. Szkoda – Gliniarza i Vojtasa zabrakło, bo na tą imprezę potrzebny był naprawdę ogarnięty RTO. Biedny Yogi dostał te funkcję w ostatniej chwili i musiał się wszystkiego nauczyć „na wczoraj”, szczęśliwie dał radę na szkolne 5+, więc od teraz mamy już trzech ogarniętych łącznościowców. Brakowało Ośki i Levro, bo postawione przed nami zadania wskazywały, że przyda się duża siła ognia – i faktycznie w jednym momencie oddałbym całą swoją francuską rację za to żeby był z nami jeden z chłopaków z KM-em ( a najlepiej dwóch ) ;o) . Przydałby się Gniewny – był na tylu imprezach i szkoleniach, że jest jednym z najlepiej ogarniętych naszych ludków - nie trzeba mu specjalnie tłumaczyć co i jak a i tak robi co trzeba. żal również, że nie wybrali się pozostali – na pewno bardzo by nas wsparli a jednocześnie zyskali dużo doświadczenia i zaliczyli fajną przygodę.
Przed wyjazdem odbyła się odprawa dla całego Garnizonu. Jest jezioro, które stanowi granicę państwa. My będziemy stać na zachodnim brzegu i chronić granicę. Wywiad doniósł, że z drugiego brzegu, z piątku na sobotę wróg będzie się desantował na łodziach i przenikał chroniony obszar w celu wykonania nieznanego nam zadania. Nasza rola to uszczelnić teren i wyłapać przemykające się jednostki. Oprócz tego na naszym terenie będzie obóz Rebeliantów oraz pojazd Kolczuga, który wzmacnia sygnał radiowy oraz namierza wrogie jednostki. Obie formacje to nasi sojusznicy, którym w razie potrzeby mamy pomagać.
W tym momencie wypadało by napisać parę słów na temat organizacji. Nasz garnizon liczył ok 45 osób, rebelianci to ok 20 osób a załoga Kolczugi to ok 15 osób. Nie znaliśmy liczebności przeciwnika. łączność została zorganizowana na PMR, specjalny przekaÂźnik zamontowany na Kolczudze zwiększał zasięg na prawie cały teren gry, czyli kwadrat ok. 6x6 km. Jako backup mieliśmy RF-10 ( na wypadek odstrzelenia Kolczugi). Namierzanie przeciwnika zostało oparte na markerach GPS – każdy oddział wroga miał przy sobie jeden i jeśli tylko Kolczuga działała a my byliśmy w stanie choć raz określić dokładne położenie, np. podczas desantowania z łodzi, znaliśmy pozycję przeciwnika przez kolejnych kilka godzin. Jeśli zgubiliśmy ślad a potem udało nam się znów namierzyć wrogi oddział, znacznik GPS był ponownie włączany.
Nasz garnizon miał do dyspozycji w różnych momentach od trzech do pięciu samochodów – honkery i mercedesy G oraz jedna furgonetka z rozpadającą się skrzynią biegów ( działała tylko dwójka, którą ciężko było włączyć ). Samochody symulowały helikoptery – dowoziły żołnierzy do wskazanej lokalizacji, podczas jazdy oraz desantowania nie można było do nich strzelać, z drugiej strony nie mogły „lądować” w rejonie bezpośrednio zagrożonym ( pod ostrzałem ).
Nasz obóz znajdował się na terenie „Zjazdu Babilon”, który to był dawną placówką graniczną między Polską a Prusami. Mieliśmy parking, dwa namioty NS-64 ( sztab i szpital) oraz niskie 10-tki do spania. W wolnych momentach można było w budynku „Babilon” zamówić jajecznice czy placki ziemniaczane, umyć się w letniej wodzie, przejrzeć w lustrze czy napić kawy z ekspresu – jednym słowem były trochę cywilizacji pod ręką.
Teraz będzie trochę o samej akcji. Na skutek strat marszowych, zarówno naszych jak i pozostałych części garnizonu z plutonu QRF zostaliśmy wydzieleni do samodzielnej drużyny QRF aby finalnie zostać obsadą posterunku obserwacyjnego Charlie 1. Naszym zadaniem było zasadzenie się z samego rana (ok. 4.30 ) na wyznaczonej pozycji nad brzegiem jeziora i wypatrywanie na wodzie desantów przeciwnika. Los sprawił, że wróg upatrzył sobie miejsca położone z dala od nas, więc prze kilka godzin mieliśmy „plażę” – siedzenie na drzewach z lornetką na zmianę z patrolowaniem okolicy i chrapaniem w miłym cieniu.
Ok. 17.00 posterunki zostały zwinięte do Garnizonu. Niestety Sitas nam „zachorzał” tak jak na Karabli – odwodnił się lub przypiekł słońcem – dokładnie nie wiadomo, grunt że trafił do Garnizowanego szpitala a nas zostało trzech.
Uzupełniliśmy wodę i ruszyliśmy wykonać kolejne zadanie. Wraz z „Bobrami Wojny” mieliśmy znaleÂźć i zniszczyć oddział przeciwnika, którego pozycja była wskazywana przez marker GPS. Sztab oceniał ich liczebność na cztery osoby, nas razem było osiem. Ustaliśmy szybki plan, zapakowaliśmy się na samochody i ruszyliśmy. Założenie były takie, że my jaki WSH, znając w miarę dokładne położenie celu czeszemy teren (kwadrat 1x1 km ) i pierwsi wchodzimy na wroga z flanki, angażujemy go w walce podczas gdy Bobry dochodzą z południa i masakrują. Niestety w praktyce Bobry poszły za szybko, pierwsi wpadli na dobrze ukrytego w świerkowym zagajniku i zamaskowanego wroga. Zanim dobiegliśmy, prawie wszyscy zostali wybici. Meska wystrzelił jedną kulke, po czym padła mu replika, - chwycił moją klamkę, wystrzelał cały magazynek i zebrał serię w głowę Yogi próbował flankować, ale dostał postrzał w rękę. Ja chwilę postrzelałem po czym również wyjąłem serie w hełm. To był mniej więcej ten moment, kiedy moim marzeniem było mieć Ośkę i Levro ze świniakami tuż obok Z karty ran Meski wynikało, że ma tylko otarcie – zebrał się więc do kupy i podczołgał po moją replikę. W tym czasie ja również wyczytałem w swojej karcie ran, że jeśli mam hełm, to nic mi się nie stało. Ponieważ przeciwnik cały czas krył nas ogniem, jednocześnie z Meską postanowiliśmy się zrywać, z tym że ja chciałem poderwać się w górę i ulotnić sprintem a on odturlać – efekt był taki, że nasze nogi zaplątały się i zaliczyłem epicki upadek, pogiąłem magazynek a w miejscu w którym stałem ułamek sekundy wcześniej śmignęły wrogie kulki. Wywaliłem się naprawdę konkretnie i w tamtym momencie miałem ochotę nakopać Mesce do dupy, ale po chwili dotarło do mnie, że cała ta akrobacja uratowała mnie przed kolejnym trafieniem i byciem KIA.
Odskoczyliśmy z Meską i zalegliśmy kilka metrów dalej. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przeciwnik i w jakiej liczbie. Obserwując minimalne ruchy i pełną ostrożność, strona przeciwna miała chyba podobny problem. Jakieś pół godziny czailiśmy się w ten sposób czekając na MEDAVAC i wsparcie. Chłopaki przyjechali połową plutonu, więc przeciwnik widząc taką siłę czmychnął w las. Zebraliśmy rannego Yogiego, Bobrowe trupy w wróciliśmy do bazy.
W między czasie, pozostały garnizon, prowadząc akcje bardziej udane od naszej, osaczył i wytłukł sporo wrogów, odnajdując przy ich zwłokach mapy, tabele kodowe, radio oraz zdjęcia ich celów. Analizując to wszystko mieliśmy lepszy obraz na temat ich działania oraz misji - wychodziło na to, że mają odnaleÂźć i zabić dwóch partyzanckich przywódców.
Tymczasem Yogi trafił na dwie godziny do szpitala. Zostało nas dwóch z WSH, siła była więc na tyle mizerna, że wybraliśmy cel na miarę naszych możliwości i zaatakowaliśmy jajecznicę oraz placki ziemniaczane z Zajazdu Babilon. Yogi jako ciężko ranny nie mógł o własnych siłach opuścić lazaretu, musiał więc czekać aż skończymy konsumpcje i przyniesiemy mu jego porcję do łóżka Jakoś czas tak zleciał, że swoje placki dostał w momencie gdy medycy już go wypuścili. Ledwie usiadł do jedzenia a tu alarm – atak na bazę rebeliantów. Yogi musiał wciągnąć żarcie w trzy minuty – niestety kiedy skończył okazało się, że samochody z QRF już odjechały i musimy poczekać na kolejny transport. Zrobiło się jakieś dalsze zamieszanie – najpierw że alarm fałszywy a po chwili że to wielki pożar i rebelianci zaraz zostaną rozniesieni.
Pojawił się jakiś samochód, dostaliśmy jako wzmocnienie trzech chłopaków z Szarych Wilków i pognaliśmy ratować sojuszników. Na miejscu spotkaliśmy się z drużyną Szynszyla z FIA. Razem dotarliśmy do bazy partyzantów. Widok był… dziwny. Tuż pod bazą kilkanaście trupów wroga – Blackwaters, 6th i jeszcze jakaś ekpia. Przeszukaliśmy ich z Yogim zabierając mapy, identyfikatory itd. Rebelianci wybici po za kilkoma osobami – obsadziliśmy więc pozycje i czekaliśmy co będzie dalej. Sytuacja była komiczna – FIA rozbiła w puch przeciwnika, ale ponieważ jakiś zawodnik wszedł na nich z tyłu, wycofali się na wszelki wypadek. My zjawiliśmy się na miejscu zaraz potem, wszyscy więc sądzili, że to my tak świetnie ogarnęliśmy temat. To że obszukaliśmy trupy i obóz rebeliantów tylko utrwaliło ten obraz
Z braku pojazdów, w oczekiwaniu na ewakuacje czekaliśmy w tamtym miejscu do zmierzchu, walcząc głównie ze wściekłymi komarami. Gdy już wróciliśmy do garnizonu mieliśmy od razu ruszyć i wesprzeć pluton QRF w obławie na kolejną grupę przeciwnika – ostatni aktywny i znany nam marker GPS. Dowódca plutonu zameldował jednak, że po ciemku są nikłe szanse na znalezienie kogokolwiek, wiec wracają do bazy. W sumie nawet dobrze wyszło, bo właśnie zaczynał padać deszcz. Z braku dalszych zadań zawinęliśmy się do namiotu i poszliśmy spać.
O 5.30 obudził nas RTO krzykiem: „Przygotowanie do zwinięcia Obozu – czas 30 min”. Tak więc spakowaliśmy się, zwinęliśmy namioty i pojechaliśmy na drugą stronę jeziora, do bazy przeciwnika – tam miała się odbyć odprawa po imprezie. Miłym akcentem była jeszcze grochówka i bigos na śniadanie w ramach pakietu od organizatora.
I teraz moje największe zaskoczenie. Impreza została zorganizowana w taki sposób, że jako garnizon chroniący granicy znaliśmy szczegóły naszego zadania i w zasadzeni nic po zatem – a tu wchodzimy do sztabu wroga, zorganizowanego w budynku Harcerskiej Stanicy Wodnej. Wielka sala, białe tablice w wypisanymi drobnym maczkiem nazwami jednostek, kodowaniem itp., mapy, rzutnik z danymi operacyjnymi – trochę mi szczęka opada ( co prawda w naszym Garnizonie sztab miał wielką mapę, radiostacje i parę laptopów, ale to co zobaczyłem u przeciwnika – Wow!). Wyszedł organizator i zaczął opowiadać o scenariuszu całej imprezy i zadaniach strony przeciwnej. Moja szczęka z każdym zdaniem była coraz niżej. Walnęła o podłogę w momencie, gdy relacje zadawali po kolei dowódcy oddziałów. Jeden z nich, odpowiedzialny za zabezpieczenie desantu przez jezioro stwierdził: „ mieliśmy gotowy sprzęt do nurkowania zamiarem przepłynięcia pod wodą i załatwienia obserwatorów po drugiej stornie, jednak brzeg okazała się zbyt płytki i uznaliśmy, że to nie miało by sensu – 100 m od plaży jest woda do pasa”. Ja się cały czas zastanawiam co byśmy zrobili, gdyby wyszedł nam z wody taki zawodnik w masce i z butlą. Jak dla mnie mógłby defilować te 100 m po płyciÂźnie – w życiu by mi nie przyszło do głowy, że to uczestnik naszego MILSIMA.
Ogólnie rzecz każdy kolejny raport coraz bardziej ukazywał z jakim rozmachem i jak szczegółowo została zaplanowana i zorganizowana Kaskada. Jeśli będzie reedycja i kalendarz pozwoli, na pewno warto wybrać się za rok.
pakul napisał(a):zajebiście było :) wielkie dzieki i szacun dla organizatorów. armata 35
Fakt, kopary opadły co poniektórym "starym wyjadaczom milsimowym" z asg. Też się zajebiście cieszę że tzw integracja nastapiła, zawsze to i więcej osób przyjedzie, i doświadczenia różne i nowe, te dwa środowiska nieco się już kisiły we własnym sosie itd
co prawda rózne też są nastawienia, jedni luÂźniej podchodzą inni spinka po całości. Ale można z czasem wypracować wspólne niepisane zasady i zawaliście spędzić weekend armata 19
kufel_wro napisał(a):pakul napisał(a): te dwa środowiska nieco się już kisiły we własnym sosie itd
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 31 gości