przez Pmk » 2008-09-26, 17:23
1.3. Wizyta
Kongo, 12.07.2038
Godzina 21:23
Wielkie drzwi gabinetu wicepremiera rządu Demokratycznej Republiki Kongo, generała brygady Roberta Kalembe trzasnęły z hukiem. Siedzący za biurkiem wysoki czarnoskóry mężczyzna podniósł głowę z wściekłością.
- Co do...?!
Do drugiej najważniejszej persony w DRK (choć niektórzy twierdzili że najważniejszej) szybkim krokiem zbliżał się Patrick Nonda, minister spraw zagranicznych. Nieoficjalnie prawa ręka Kalembe.
- Rob, mamy problem – wydyszał dopadając biurka.
Szybkim ruchem przystawił do ust karafkę. Spragniony wypił kilka długich łyków nim zakrztusił się, a oczy wyszły mu na wierzch. Wypluł zawartość ust.
- Co to jest... – wycharczał.
- Bimber z Maniema – odparł z uśmiechem Kalembe – lepszy od oryginalnej Whisky. Przecież nie będę trzymać tu czystej wody, he, he!
Minęła dobra minuta nim gość doszedł do siebie.
- Jak mówiłem, mamy problem. Diane Cornetti nie przyjedzie. Przed chwilą odwołała wizytę.
Minęło kilka sekund nim wicepremier uświadomił sobie konsekwencje.
- Nie... dlaczego?
Nonda nerwowo potarł nos
- Naciskają na nią organizacje pacyfistyczne podjudzane przez korporacje. Rozpętali histeryczną kampanię w mediach o jakoby naszych zbrodniach w rejonie Molazi . Pamiętasz, rebelianci zniszczyli tam magazyn ASFORu.
- Dobra, nie przyjeżdża. Co robimy?
Nonda potarł nos.
- Przedstawienie musi trwać. Ktoś ważny powinien odwiedzić Kasai – uśmiechnął się podstępnie – i nawet wiem kto to będzie...
Kongo, 13.07.2038
Godzina 06:46
Ryk silników startującego transportowca zagłuszył słowa kapitana Maurice’a PerrĂŠ’a, dowódcy nieetatowego pododdziału AT 1.RIP. Jego żołnierze otaczali go ciasnym kręgiem na płycie lotniska w Kanandze.
- ... i dlatego dziś mamy zmianę w rozkładzie jazdy. Pierwsza drużyna obstawia wizytę ważniaka z Kinszasy. Druga zostaje na lotnisku na wypadek pojawienia się odwołanego lotu ONZ – spojrzał na młodego oficera po swojej lewej. – Pierre, bierzesz Drugą, ja Pierwszą.
Powiódł wzrokiem po otaczających go żołnierzach.
- Pytania? Nie ma – to do roboty!
Generał Kalembe zatrzymał się na widok zbliżających się tubylców, odzianych w zniszczone, nieśmiertelne koszule khaki i spodnie DPM. Ich wygląd znacznie kontrastował z jego własnym. Wysportowane, zadbane ciało. Koszula khaki z kolorystycznie dopasowanym krawatem. Wspaniale leżąca, szyta na zamówienie kurtka mundurowa Armii DRK (w kamuflażu DPM). Generalskie, granatowe jak niebo w najciemniejszą noc spodnie z niebieskimi lampasami o wyprasowanych na brzytwę kantach. Nogawki wpuszczone w cholewki idealnie wypastowanych i wypolerowanych na lustro czarnych, sznurowanych spadochroniarskich butów. Dłonie ukryte w równie czarnych, cienkich, dopasowanych skórzanych rękawiczkach. Głowę generała chronił idealnie dobrany hełm spadochronowy – elegancko lekko przechylony na prawą stronę . Talię ściągał lśniący, czarny skórzany pas, do którego na prawym boku przytroczona była czarna skórzana kabura kryjąca ciężki wojskowy pistolet. Imponujący obraz dopełniały lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Pomimo upału na twarzy generała nie było ani kropli potu – to byłoby nieeleganckie i zdecydowanie w złym stylu.
- Kapitanie – zwrócił się Kalembe do dowódcy ochrony - co to za ludzie?
- Panie generale, dostaliśmy meldunek o trzech myśliwych z pobliskie wioski idących drogą w naszym kierunku. To pewnie oni.
- Chciałbym z nimi porozmawiać.
- Panie generale, ci myśliwi mają broń i sugeruję...
- Chciałbym z nimi porozmawiać – powtórzył Kalembe. I zwrócił się z olśniewającym uśmiechem białych zębów na ciemnej twarzy.- Nikt nie mówił, że ze mną będzie łatwo, kapitanie.
- UN Forces! Stop right there! Hands up!
- Hej, mista! Don’t shoot! We’re friends!
Trzech myśliwych zbliżyło się do ochrony generała. Nie wyglądali na zmęczonych lejącym się z nieba żarem, w przeciwieństwie do żołnierzy ASFORu.
- Ok, come closer. Hands up, I wanna see yours rifles.
Myśliwi spokojnie zbliżyli się do ochrony.
- Ok, stop right there. Put yours rifles on the ground and don’t touch them.
Tubylcy zrezygnowani wykonali polecenie.
- People, general Kalembe want talk with you. So don’t move and don’t touch weapon or we will shoot. Understand?
Czarni mężczyÂźni apatycznie kiwnęli głowami. Kapitan PerrĂŠ obrócił się do Kalembe.
- Panie generale, może pan podejść.
Wicepremier powoli zbliżył do swoich rodaków.
- Witam, jestem Robert Kalembe – powiedział spokojnie uważnie obserwując reakcję. Nie było żadnej. – Jestem wicepremierem rządu tego kraju, jestem tu by was wysłuchać i pomóc w miarę swoich skromnych możliwości.
Pojawiła się żywsza reakcja.
- Tia???!!! Panie, to zrób pan coś z tymi wojakami co to się kręcą po okolicy – wyrzucił z siebie najstarszy z myśliwych. – Tak się nie da polować! łażą po dżungli, płoszą zwierzynę! Panie, nam nie pozwalają wchodzić do dżungli!! To jak mamy cokolwiek upolować, hę?! Jak mamy wyżywić nasze rodziny?!! To co, my rebele jesteśmy czy jak??!!
Generał uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na dziennikarzy towarzyszących mu w trakcie wizyty. Jakiś mały pokazik pod publikę...
- Ok, rozumiem was. To nieludzkie odmawiać wam prawa do polowania na waszych odwiecznych terenach łowieckich – uśmiechnął się serdecznie. – Zaraz to zmienimy!
Odwrócił się do dowódcy ochrony.
- Kapitanie, proszę się połączyć z oficerem dowodzącym oddziałami w tym rejonie. Proszę mu przekazać, że myśliwi mogą polować również w głębi dżungli – widząc kapitana otwierającego usta aby zaprotestować dodał. - To jest rozkaz, kapitanie.
- Tak jest – odpowiedział niechętnie PerrĂŠ i uruchomił radio by przekazać rozkaz kapitanowi P. – To się chłop ucieszy – mruknął pod nosem.
Generał zaaferowany reakcją towarzyszących mu przedstawicieli zachodnich mediów nie zwrócił uwagi na młodego myśliwego wpatrującego się w niego przerażającym wzrokiem. Młody mężczyzna czuł jak dawno zapomniany ogień znów pali jego plecy, pokryte teraz strasznymi bliznami.
Zabudowania wioski płonęły. Języki czerwonego ognia łapczywie lizały dachy chat rozrzuconych po wyciętej w środku dżungli polanie. Z wnętrza budynków buchały kłęby ciężkiego, szarego dymu, zasnuwając całą okolicę. Niosły smród palonego drewna i ludzkiego mięsa. Słychać było pojedyncze strzały.
Z leżącej na skraju wioski chaty wybiegła młoda czarnoskóra kobieta. Pędziła w kierunku zarośli dżungli wdzierającej się pomiędzy zabudowania. Padł strzał, kobieta potknęła się i upadła. Ostatkiem sił próbowała doczołgać się do zbawczych zarośli. Po drugim strzale zamarła w bezruchu na popękanym gruncie. Płynąca z ran krew szybko wsiąkała w spragnioną wilgoci ziemię.
Spomiędzy zabudowań wioski wyszedł czarnoskóry oficer i zbliżył się do nieruchomego ciała. Dobiegający trzydziestki wysoki mężczyzna miał na sobie nienagannie wyprasowany mundur DPM, głowę wieńczył elegancko uformowany, lekko pochylony na prawo zielony beret. Idealny blask wypolerowanych spadochroniarskich butów psuł nieco pył i plamy krwi. Oficer płynnym ruchem schował do kabury dymiący jeszcze ciężki wojskowy pistolet.
Z chaty wyszło dwóch żołnierzy. Drugi z nich trzymał za rękę wyrywającego się małego chłopca.
- Panie majorze, tego małego znaleÂźliśmy w tej samej chacie co tę babę, co to ją pan major odszczelił – zameldował pierwszy z nich. Ze złością popatrzył na małego. – Jak go łapaliśmy to ten diabeł porządnie podrapał i pogryzł Jose’go.
żołnierz uśmiechnął się okrutnie.
- Ale myśleliśmy, że fajniej będzie jak go pan major odszczeli tak ładnie jak tą kobiałkę.
Major spojrzał na dzieciaka, a potem na chatę z której wyszli. Ogień właśnie strawił strzechę i wygłodniały rzucił się na ściany. Płomienie sięgały klepiska. Chata nie miała okien.
- Wrzućcie go tam z powrotem – rozkazał beznamiętnie.
żołnierze spojrzeli na siebie. Wzruszyli zrezygnowani ramionami.
- Ale pan major tak fajnie szczela z tej dużej pukawki... – spróbował jeszcze raz, ale bez przekonania pierwszy z nich.
Cisza był jedyną odpowiedzią.
- No dobra – mruknął zrezygnowany. Nie zwrócił uwagi na przerażony wzrok dziecka, a nawet gdyby to wcale by się nim nie przejął. – Jose, wrzuć bajtla do chaty...
Chłopiec bezgłośnie wył z bólu, ale czołgał się dalej. Jeszcze parę metrów, jeszcze metr... Byle dalej od tych okrutnych ludzi w mundurach. Po policzkach płynęły łzy bólu i wściekłości. Był mężczyzną, małym, ale jedynym w rodzinie od czasu śmierci ojca w trakcie polowania. Teraz nic nie mógł zrobić by uratować swą matkę, swoją siostrę...
Kilka minut temu żywa pochodnia w jaką się zmienił przebiła się przez osłabioną ogniem ścianę z tyłu płonącej chaty. Padł w trawę i próbował stłumić płomienie. Języki ognia łakomie liznęły wyschnięte ÂźdÂźbła i po chwili cały teren za chatą stał w płomieniach. Straszliwie poparzony dopadł w końcu zarośli dżungli i zdusił ogień. Czołgał się przez zarośla zostawiając na gałęziach resztki spalonej odzieży, skrawki swojej spalonej skóry. Oddalił się na prawie sześćdziesiąt metrów nim stracił przytomność. W oddali szalał ogień.
Paradoksalnie wywołany przez jego próby zduszenia płomienia pożar trawy na skraju wioski ukrył przed oprawcami jego ucieczkę. Dzięki temu spokojnie przeleżał nieprzytomny w dżungli ponad dobę, aż do chwili gdy znaleÂźli go wracający z polowania myśliwi. Wydawało się, że życia w tak poranionym ciele małego chłopca nie wystarczy na długo. Ale okazało się, że z pomocą nowoczesnej medycyny z polskiej misji organizacji Lekarze Bez Granic... a także płonącej w chłopcu żądzy zemsty – cuda się zdarzają...
Erick Damien z wściekłością wpatrywał się w południową stronę kotliny. Gdzieś tam w zaroślach ukryli się rebelianci z PKLO. Niwecząc perfekcyjnie przygotowany plan ofensywy MIK na bogate w minerały tereny Kanangi, ciągle kontrolowane przez siły rządowe.
Dzięki informacjom od swoich informatorów Damien wiedział, że w związku z wizytą VIPów z Kinszasy wojska rządowe znaczną część dostępnych żołnierzy przesuną do jej zabezpieczenia. Co oznacza osłabienie sił terenie i okazję do ataku. Erick nie był pazerny, chciał poprowadzić atak wzdłuż drogi Tshikapa – Kananga i przesunąć granicę kontrolowanego przez MIK obszaru nieco na wschód – tak aby zająć przynajmniej Kopalnię Wolframu w Kabila. Przygotowania do operacji szły bardzo dobrze, ale niesamowity pech sprawił, że jego siły dotarły na pozycję wyjściową dokładnie w tym samym momencie co PKLO, które najwyraÂźniej miało takie same plany odnośnie kopalni. Kilkuminutowe starcie i...
Po obu stronach asfaltowej szosy zapadła cisza, choć w powietrzu unosił się jeszcze zapach spalonego kordytu. Jego ludzie zajęli bezpieczne pozycje i czekali. Po drugiej stronie asfaltu również panował spokój. Z nieba lał się afrykański żar. Było już południe...
- Ej, ludziska! – z zarośli porastających południową stronę kotliny wynurzył się czarnoskóry mężczyzna w wypłowiałej koszuli khaki i spodniach DPM. Podniósł do góry rękę z telefonem komórkowym. – Mam niusa dla waszego szefa od mojego!
- ,,Kontakt!’’ – zatrzeszczało w radiu. - ,,Tu Tresor, strzelają do nas!””
Sierżant sztabowy P. z zaskoczeniem spojrzał na wyświetlacz taktyczny. Nie widać było żadnych sił wroga. Tylko symbole oznaczające jego spadochroniarzy. A w okolicy skrzyżowania, które obstawiała grupa Tresora nie było nikogo poza trzema myśliwymi...
- żesz ku..a mać!
Pocisk rozerwał kolejno pancerz osobisty, mundur, a następnie czarny bark kaprala Tresora Mputu. Siła uderzenia cisnęła kapralem o przeciwległą ścianę bunkra, po której osunął się na podłogę. Leżał tu już inny, ranny chwilę wcześniej spadochroniarz. Skrzyżowania prowadzącego do Kabila Tungsten Mine bronił już tylko jeden żołnierz z grupy ,,Tresor’’.
Spadochroniarz omiatał ogniem karabinu maszynowego gąszcz z którego strzelał przeciwnik. Pomimo tego co chwilę pomiędzy seriami km-u oraz brzękiem spadających łusek i ogniwek taśmy amunicyjnej słychać było suche trzaski wystrzałów. Nadlatujące pociski z głuchym łomotem dziurawiły koło żołnierza worki z piaskiem.
- ,,Tu Adis, tu Adis!’’ – krzyczał przytulony do kolby km-u. Spod hełmu po czarnej jak heban skórze spływały strużki potu. - ,,Tresor i Mana dostali! Zostałem sam!’’
- ,,Tu P. Zaraz u Ciebie będziemy!’’
- Zaraz to mnie nie będzie – warknął spadochroniarz pod nosem.
Dokładnie w tej samej chwili km zamilkł. Adis odłączył pustą skrzynkę po amunicji i sprawnie podpiął pełną.
- Cholera, ostatnia.
Przeładował broń. Docisnął stopkę kolby do barku. Naprowadził celownik na zieleń po drugiej stronie drogi, gdzie właśnie błysnął strzał. Pocisk przeciwnika pacnął w worek tuż nad spadochroniarzem.
- Teraz cię mam! – warknął Adis.
Od strony wejścia potoczyło się po betonowej płycie podłogi parę kamieni. Zaskoczony obrócił głowę do tyłu. Zobaczył młodego czarnoskórego mężczyznę celującego w niego ze starego, pamiętającego pewnie jeszcze drugą wojnę światową karabinu.
- żołnierz, nie ruszaj się – powoli powiedział obcy. – Nie chcę cię zabić. Odłóż broń i odsuń się pod ścianę.
Spadochroniarz błyskawicznie rozważył wszystkie argumenty za i przeciw. Podjął jedyną sensowną w tych okolicznościach decyzję i z niechęcią puścił kolbę km-u. Odstawił broń i powoli podniósł ręce do góry.
- Pistolet.
Adis odpiął klapę kabury i rzucił pistolet na podłogę. Obcy niedwuznacznie kiwnął lufą karabinu w kierunku rannych.
- Oni też.
Adis podszedł do swych powalonych towarzyszy. Kolejne egzemplarze broni znalazły się na betonowej posadzce.
Reszta napastników przestała strzelać. Wynurzyli się z dżungli i błyskawicznie zbliżyli do bunkra. Starszy z nich wskoczył do wnętrza, drugi został na zewnątrz i pilnie obserwował okolicę.
- Nie zabijemy was jeśli nie będziemy musieli – powiedział młodzieniec z karabinem. – Nie próbujcie niczego głupiego.
Starszy mężczyzna wziął na muszkę żołnierzy. Młodzieniec podszedł do km-u, podniósł pokrywę i rozładował broń. Taśmę z amunicją wyrzucił przez strzelnicę. Zniknęła bez śladu w zielonej gęstwinie. Tubylec nie tracił czas na rozładowanie automatów i pistoletów spadochroniarzy – razem podpiętymi magazynkami poleciały w dżunglę.
- Możesz zająć się rannymi, ale nie próbujcie wychodzić na zewnątrz.
Z tymi słowy obaj tubylcy opuścili bunkier i razem obserwatorem zniknęli w gęstwinie.
Adis kończył opatrywać Tresora, gdy z gęstwiny wynurzyła się odsiecz.
Eric Damien przyglądał się emisariuszowi PKLO zza ciemnych okularów.
- ,,No, to co – umowa stoi?’’ – zapytała komórka niskim głosem.
- Ok, rozejm do 2400.
- ,,Ha,ha, a nie mówiłem? Dwóch ludzi interesu zawsze znajdzie wzajemnie satysfakcjonujące rozwiązanie’’ – zarechotała komórka. - ,,Na pewno nie reflektujesz na małe antyrządowe porozumionko?’’
Damien zgrzytnął zębami.
- Nie.
- ,,Ok, ok. Tylko chciałem się upewnić. No to see ya - next time! HA! HA! HA!’’
Eric rzucił rechoczący telefon rebeliantowi z PKLO.
- Znikaj.
Murzyn ironicznie zasalutował i ruszył w kierunku swoich.
Damien odprowadził go pustym wzrokiem. Intensywnie myślał. Miał już nowy plan. Obie strony wycofują się do swoich baz. I do północy spokój... Jego ludzie potrzebują z godzinę na odpoczynek, uzupełnienie amunicji i wody. A potem ruszy na rządowych. Zanim PKLO się zorientuje będzie po wszystkim..
- Dobra, ludzie! – rzucił głośno. I kontynuował jeszcze głośniej na użytek oddalającego się rebelianta. – Słyszeliście mamy spokój do północy! Zbieramy się do bazy!
- ,,Mam jeszcze jednego!’’
Pomiędzy seriami z automatów spadochroniarzy słychać było suche trzaski tubylczych karabinów. Sierżant P. wypruł długą serię w kierunku przemykającego tubylca. Sylwetka zniknęła w trawie, a równocześnie inna pojawiła się kilkadziesiąt metrów dalej. Padł suchy strzał i od hełmu sierżant zrykoszetował pocisk.
- Co jest?!! – warknął oszołomiony P. – Skąd oni się biorą?
- ,,Mam go...aaaa!!’’
Na wyświetlaczu taktycznym kolejny symbol zmienił kolor z zielonego na migający czerwony. Kolejny ranny spadochroniarz wyłączony z walki.
Sierżant zauważył kolejną przemykającą sylwetkę przeciwnika. Dał zbliżenie.
- Cholera jasna! – zaklął. I natychmiast włączył radio. - ,,Wstrzymać ogień! Powtarzam, wstrzymać ogień! To cywile!’’
Ucichł ogień spadochroniarskich automatów. Słychać było jeszcze pojedyncze trzaski karabinów.
- HEJ! MBANDAKA! – ryknął. Podniósł się z wysokiej trawy i ruszył w kierunku odległej postaci tubylca. – Mbandaka! Co ty do cholery robisz?!
Myśliwy powoli wstał z ziemi i spokojnie przyglądał się zbliżającemu żołnierzowi. Starszy mężczyzna podniósł swój antyczny, jeszcze dymiący karabin i ułożył go w zgięciu lewej ręki. P. podszedł na kilka kroków do myśliwego.
- Mbandaka – zaczął sierżant już spokojniej. - Dostaliście zgodę, właściwie nie wiem dlaczego, na polowanie na terenie kopalni. Czyli w tym kraju na terenie wojskowym. A wy co robicie? Strzelacie sobie do wojska?! Co to ma być, polowanie...
Kunte Mbandaka, starszy myśliwych plemienia Kaluba, spokojnie przyglądał się żołnierzowi. Młody i głupi. Jak oni wszyscy.
Ucichły odgłosy strzelaniny. Pozostałych dwóch myśliwych dyskretnie obserwowało z pobliskiego gąszczu jego spotkanie z najwyraÂźniej wściekłym dowódcą spadochroniarzy. No cóż, gdyby w taki sposób unieszkodliwiono kilku jego ludzi też czułby gniew. Pewnie biały mężczyzna poczułby się lepiej, gdyby wiedział że Mbandaka był w młodości zwiadowcą w 1. Marine Commando Battalion w Banana. Jednym z najlepszych jakich kiedykolwiek miał Batalion. Gdyby wiedział...
- ... na żołnierzy? – dokończył spadochroniarz.
No cóż, myśliwy nie mógł oczywiście poinformować białego o prawdziwych powodach rozpoczęcia tego najbardziej nietypowego polowania w jego życiu. Nie mógł, bo tym razem zwierzyna też była wyjątkowa.
Niestety w tej sytuacji konieczna będzie zmiana w planach. Jego myśliwi szybko obezwładnili posterunek na skrzyżowaniu, ale spadochroniarze patrolujący rejon kopalni za szybko dotarli z odsieczą. No cóż... Spojrzał na młodego myśliwego ukrytego w gąszczu na krawędzi dżungli.
- Będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość, mój synu – wyszeptał Mbandaka. – Jeszcze nie nadszedł czas.
Sierżant przyglądał się mamroczącemu pod nosem staremu murzynowi. Nie dość, że generał z bandą dziennikarzy kręci się po okolicznych krzakach to brakuje jeszcze incydentu z cywilami... Włączył kanał dowództwa rejonu.
- ,,Kontrola, tu Kabila 2. Jak mnie słyszysz, odbiór?’’
- ,,Kabila 2, tu Kontrola. Co u ciebie?’’
Sierżant zgrzytnął zębami. No to zaczyna się jazda...
-,,Miałem kontakt ogniowy z cywilami. Ostrzelali posterunek na skrzyżowaniu do kopalni...’’
Generał wyszczerzył białe zęby w lśniącym uśmiechu bez kompleksów mogącym reklamować środki utrzymania higieny jamy ustnej największych koncernów.
- Państwo wybaczycie na chwilę – zwróci się do towarzyszących mu przedstawicieli mediów. Przyjacielsko poklepał po plecach kapitana Maurice PerrĂŠ, dowódcę ochrony z ASFORu i wskazał na stojącą nieopodal białą pancerkę z wielkimi czarnymi literami UN na boku. – Obowiązki wzywają.
Spokojnym krokiem oddalili się od grupy. Gdy nie mógł ich usłyszeć nikt z dziennikarzy generał brygady Robert Kalembe odwrócił się z wściekłym wzrokiem do PerrĂŠ’go.
- Więc cóż tak ważnego ma mi pan do zakomunikowania na osobności, kapitanie?
PerrĂŠ wyprostował się i odpowiedział najspokojniej jak potrafił.
- Panie generale, pododdział z 2.CPB miał kontakt ogniowy z cywilami. Tymi myśliwymi z pobliskiej wioski. Tubylcy najpierw ostrzelali posterunek przy kopalni a potem zaatakowali patrol...
- żE CO?! – ryknął generał. – CO ZA POJ...!
Kalembe błyskawicznie się uspokoił i spojrzał w kierunku przedstawicieli mediów. Na jego usta wrócił olśniewający uśmiech.
- Kapitanie – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Proszę przekazać dowódcy tego oddziału, żeby natychmiast wyjaśnił i po cichu rozwiązał to małe nieporozumienie. Bo to było nieporozumienie, nieprawdaż, kapitanie?
- To również jest rozkaz, panie generale?
Olśniewający uśmiech zwrócił się w stronę PerrĂŠ’go. W tej chwili bardziej przypominał lody Arktyki.
- Czyż to nie jest oczywiste dla każdego, kapitanie?
- ,,I załatw to po cichu. Koniec odbioru.’’
- To co, mam ich rozwalić czy jak? – mruknął po nosem P.
Spojrzał niechętnym wzrokiem na tubylca.
- Mbandaka, zbierz swoich ludzi i opuście ten teren. Nie zbliżajcie się już dzisiaj więcej do rejonu kopalni. Od jutra możecie tutaj polować, ale nie dziś. Nie dopóki jest tutaj generał. Zrozumiałeś?
Stary myśliwy spojrzał na sierżanta.
- To gdzie mamy polować?
P. zgrzytnął zębami. Co za maruda z tego starego.
- A choćby na zachód od terenów kopalni.
Murzyn myślał przez chwilę po czym kiwnął głową.
- Tak zrobimy.
Odwrócił się do reszty myśliwych.
- Idziemy tam, gdzie Słońce kryje się u kresu dnia! - krzyknął do nich w języku plemienia. I dodał szeptem. – Czasem trzeba lwu podsunąć antylopę...
- Panie generale, stanowczo odradzam... – zaczął kapitan PerrĂŠ.
- Przyjmuję do wiadomości – spokojnie powiedział generał. Spojrzał na wyświetlacz kosztownego chronometru lewej rękawiczki. Odwrócił się do towarzyszących mu przedstawicieli mediów. – Drodzy państwo, udamy się teraz do posterunku przy drodze do kopalni. Nasi dzielni żołnierze odparli tam dzisiaj atak rebeliantów. Niedawno słyszeliście państwo odgłosy tej potyczki.
Kalembe wyciągniętym ramieniem wskazał dziennikarzom kierunek.
- Proszę za mną. Przejdziemy się na mały spacerek.
Spojrzał na wściekłego kapitana PerrĂŠ. Mrugnął do niego okiem.
- To niedaleko, a po drodze opowiem państwu co nieco o podjętych przez nasz rząd działaniach...
- Zbierać się! Ruchy, chopcy, ruchy! – krzyczał czarnoskóry mężczyzna.
Eric Damien z niechęcią obserwował pokaz dyscypliny w wykonaniu jego ,,bojowników’’ Ruchu Niepodległego Kongo. A raczej jej braku...
W ciągu ostatniej godziny cudem udało mu się przegrupować i przygotować oddział do ataku na rządowych. Chociaż najchętniej jak najszybciej zapomniałby o ostatniej godzinie.
Teraz jeden z jego poruczników próbował, po ostatniej przerwie przed rozpoczęciem ataku, krzykiem lub groÂźbami zebrać i ustawić ,,wojsko’’.
- Singwa, no rusz swoją czarną dupę i przynieś ją tutaj!
Ostatni z mężczyzn z ociąganiem podniósł się z trawy i ospale ruszył w kierunku formującej się z trudnością kolumny marszowej. Jeszcze kilka dodatkowych minut potrzebowali jego porucznicy do uspokojenia i uporządkowania ,,armii’’. Eric zbliżył się do ,,swoich chopców’’. Któryś z poruczników dał ,,w lewo zwrot’’ – co wywołało wśród rebeliantów konsternację, ale kilka kopniaków i szturchnięć ustawiło formację frontem do niego.
- Ludzie! – zaczął Damien. – Mamy szansę szybko i łatwo zająć kopalnię w Kabila. Wojsko zajęte jest wizytą ważniaków z Kinszasy i nie mają czasu dla nas.
Odpowiedział mu wesoły rechot.
- Tak, są zajęci wtykaniem swoich nosów ważniakom z ONZu i rządu. I bardzo dobrze, bo nie lubimy jak ktoś nam przeszkadza.
Znowu rechot.
- Banda z PKLO leży sobie brzuchami do góry i myśli, że my robimy to samo.
Rechotu było zdecydowanie mniej. Eric zgrzytnął zębami i pomyślał, że pewnie jego banda teraz też wolałaby robić to samo co konkurencja.
- Ludzie, mamy robotę do zrobienia. Godzinka, góra dwie godziny spaceru do Kabila i zajmujemy kopalnię. Cichutko, na spokojnie. Bo inni będą w tym czasie zajęci ważniakami albo leżeniem brzuchem do góry.
Rechotało paru, a reszta jeszcze się zastanawiała.
- Ludzie, kiedy oni się zorientują, będzie za póÂźno. Będą biegać jak ze sraczką. Nie będą wiedzieć co zrobić.
Rechot nieśmiało się wzmógł.
- Ludzie, wtedy to my będziemy się cieszyć pieniędzmi od naszych bossów. Sączyć zimne piwo. I leżeć brzuchami do góry.
W szeregach jego ,,armii’’ wybuchła powszechna radość i wzajemne poklepywanie się po plecach.
- Stanowczo za mało mi za to płacą – mruknął Damien.
Kolejne pięć minut zajęło porucznikom spacyfikowanie rozradowanego tłumu i ustawienie w formację marszową.
Rozpoczęła się kolejna operacja MIK.
- Widzicie państwo naszych dzielnych żołnierzy – generał Kalembe kontynuował swoją opowieść zbliżając się do posterunku na skrzyżowaniu. Wskazał na dziury w skale i workach bunkra. – Spójrzcie na wszechobecne ślady po ostrzale przez rebeliantów. Jakąż to siłą ognia dysponował nieprzyjaciel!
Kapral Tresor Mputu dreptał nerwowo przy wejściu do umocnienienia. Próbował zobaczyć o jakich śladach ostrzału mówi generał. Co prawda było kilka śladów po dzisiejszej łomotaninie z tubylcami – tu delikatnie poprawił świeży opatrunek na lewym barku – ale reszta to efekt wczorajszej popijawy z chłopakami z piechoty, których właśnie zluzowali. Tutejszy bimber był wyjątkowo mocny, o czym spadochroniarze przekonali się wczoraj. No, może poszło też przy okazji parę magazynków. No i Tresor razem z chłopakami został już ukarany przez dowódcę plutonu, chorążego C. ZOMZem i dodatkowymi służbami na okres miesiąca. Uzbierał się już teraz tego prawie kwartał...
Niewesołe rozmyślania kaprala przerwał generał.
- Proszę i oto jeden z naszych bohaterów!
Kalembe z uśmiechem stanął obok żołnierza i ustawił się do zdjęcia. Błysnęło kilka fleszy.
- Jak się nazywasz spadochroniarzu?
Zabandażowany młodzieniec oderwany od niewesołych myśli próbował stanąć na baczność.
- Kapral Tresor Mputu, 2nd Congo Para Battalion, sir! – odpowiedział automatycznie.
świeża biel bandaża wspaniale kontrastowała z czarna karnacją i mundurem DPM kaprala. Spadochroniarz perfekcyjnie dopełniał idealną postać generała. Kalembe z przyjemnością myślał o dzisiejszym materiale fotograficznym. Zapowiadała się świetna galeria...
- Doskonale, kapralu! – uśmiechnął się do obiektywów generał.
Obrócił się do żołnierza.
- Opowiedz nam wszystkim kapralu - przyjacielsko klepnął Tresora w lewy, ranny bark - jak nasi dzielni spadochroniarze bronią swego kraju!
Słońce paliło niemiłosiernie. Rozpalone powietrze leniwie falowało. Damien obserwował przez lornetkę krawędÂź dżungli. Obok przesuwała się kolumna jego ludzi.
- ,,Tu Mbo’’ – odezwało się radio. - ,,Mam kontakt!’’
Eric skierował lornetkę przed czoło kolumny. Rzeczywiście widać było zbliżające się do jego oddziału dwie sylwetki. Wyglądali na tubylców...
- ,, Tu Boss’’ – Damien opuścił lornetkę. - ,,Do wszys...’’
Z przodu rozległy się serie z automatów.
- ,,Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień!’’ - najemnik już pędził w kierunku czoła kolumny.
Na szczęście coś dotarło do jego w gorącej wodzie kąpanych ,,sczelców’’, bo strzelanina ucichła. Słychać było krzyki od strony obcych.
- Nie sczelać, my myśliwi! - krzyczał starszy z nich. W prawej ręce trzymał karabin nad głową.
Damien zwolnił bieg i spokojnym już krokiem zbliżył się do swojej szpicy. Dwóch tubylców z opuszczoną bronią podeszło do trzymających ich na muszkach rebeliantów. Starszy złożył broń w zgięciu lewej ręki.
- Panie, my myśliwi! - gestykulował intensywnie prawą. - Zwykli myśliwi! Panie, ja jestem Mbandaka, a to – tu wskazał na młodszego mężczyznę - jest Bundu. Spokojnie tu polujemy! My głodni! Panie, jeleni szukamy i bimber niesiemy!
- Mbo, sprawdÂź ich.
Do tubylców ostrożnie zbliżył się potężnie zbudowany porucznik. Uważnie sprawdził ich broń, przeszukał ich ubrania i plecak, który niósł młodszy myśliwy.
- Rzeczywiście, nie mają żarcia – uśmiechnął się wyszczerbionym uśmiechem. – Tylko bimber.
Eric podszedł bliżej do tubylców. Przyjrzał się obcym. Stara, zużyta odzież i buty. Pomarszczona od słońca, sucha jak rzemień skóra. Zniszczone dłonie...
- Widzieliście gdzieś żołnierzy? Albo uzbrojonych obcych?
Stary popatrzył mu prosto w oczy.
- Tylko was, panie - odpowiedział. Po czym, po chwili namysłu dodał: - No i oczywista wojskowych, panie.
- Gdzie i ilu?
- A tam za drogą, panie – machnął na szosę Iiebo – Kolwezi. – A będzie ich z ...
- OOO!! - ryknął drugi tubylec pokazując w przeciwną stronę. - JELEĂ!!
Tubylcy płynnie podnieśli karabiny celując we wskazanym kierunku. Rebelianci automatycznie jak jeden mąż obrócili głowy i próbowali dostrzec zwierzynę. Damien zorientował się, że coś jest nie tak. Za póÂźno. Nim zdążył zareagować poczuł silny cios w bok głowy zadany kolbą antycznego karabinu. Słyszał jeszcze zanoszący się rechotem karabin maszynowy. Zanim stracił przytomność zdołał jeszcze wyszeptać:
- Załatwiły nas pastuchy...
- OOO!! - ryknął Bundu pokazując w stronę zachodniej części kotliny. - JELEĂ!!
Mbandaka poderwał broń do ramienia. Kątem oka zauważył, że Bundu również wycelował w wyimaginowane zwierzę. Rebele dali się nabrać - wszyscy spojrzeli we wskazaną stronę.
Stary myśliwy tylko na to czekał. Ciosem kolby powalił stojącego obok białego. Wyrwał z bezwładnych rąk automat, przełączył na ogień ciągły i pociągnął długą serią po osłupiałej bandzie. Równocześnie do akcji włączył się karabin maszynowy najmłodszego myśliwego ukrytego w zaroślach z boku kolumny. Długa seria przeszyła formację zdezorientowanych ludzi. Suchy trzask karabinu obok oznaczał koniec żywota przeszukującego ich wcześniej najemnika. Mbo zwalił się na ziemię z przestrzelonym czołem. Bundu chwycił jego automat i przyłączył się do masakry. Mbandaka zdążył wystrzelać cały magazynek, załadować pełny (jeden z trzech złączonych razem i podpiętych do broni) nim ktokolwiek z rebeli zorientował się w sytuacji. Były komandos zdążył wystrzelać drugi magazynek nim odpowiedziały mu pojedyncze strzały. Błyskawicznie uciszone celnymi strzałami myśliwych.
Mbandaka załadował trzeci magazynek. Panowała cisza przerywana jękami rannych rebeliantów. Powietrze pachniało spalonym kordytem.
- Bundu, Francois!
Bundu spojrzał na niego znad kolby automatu. Z gąszczu wynurzył się młody myśliwy z dymiącym km-em.
- Zbierzcie ich broń! – krzyknął. – Potem ci co przeżyli mogą opatrzyć się nawzajem.
Stary myśliwy powiódł wzrokiem po pobojowisku. Spojrzał na młodych. I dodał w języku plemienia:
- Zabieramy ich na teren rządowych.
Kapitan Maurice PerrĂŠ miał serdecznie dość. Po zwiedzaniu ,,pola bitwy’’ przy skrzyżowaniu, gdzie starli się spadochroniarze i ,,rebelianci’’, zwiedzeniu ostatniego, nieuszkodzonego szybu kopalni oraz ruin pozostałych, generał wpadł na nowy, ekscytujący pomysł. Samochodowe safari przez tereny kontrolowane przez rebeliantów. Wspomnienie przejazdu w wykonaniu Kalembe w towarzystwie dziennikarzy pancerką UN ciągle wywoływało dreszcz emocji u kapitana. Całe szczęście, że udało się generałowi wyperswadować małą sesję fotograficzną z udziałem mediów na szosie dokładnie pomiędzy ostatnimi zaobserwowanymi pozycjami PKLO i MIK. Teraz Kalembe chciał obejrzeć z bliska granicę obszaru kontrolowanego przez siły rządowe. Tym razem na piechotę...
PerrĂŠ zatrzymał go przy wozie opancerzonym, z dala od wścibskich dziennikarzy.
- Panie generale – zaczął kapitan. – Od kilku dni obserwowana jest zwiększona aktywność sił rebelianckich. Dzisiaj patrol w rejonie szosy Iiebo - Kolwezi starł się z oddziałem rebeliantów. Przejazd pancerką był wystarczająco ryzykowny, ale to już jest szaleństwo. Jak wchodzenie w paszczę lwa...
PerrĂŠ ugryzł się w język. Za póÂźno.
- W paszczę lwa – powtórzył zamyślony Kalembe. Uśmiechnął szeroko się do oficera. – Taak, bardzo trafne porównanie, kapitanie. Bardzo trafne. I jakie medialne!
Wyprostował swoją imponującą sylwetkę. Strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa. Obciągnął idealnie leżącą kurtkę munduru. Prezentował się oszołamiająco i to pomimo panującego skwaru. Ruszył powoli w kierunku grupki dziennikarzy.
- A my chcemy dobrze się sprzedać w mediach i zaprezentować nieustraszoną postawę rządu Demokratycznej Republiki Konga - spojrzał w oczy Francuzowi. – Nieprawdaż, kapitanie?
Wysoki, czarnoskóry mężczyzna wynurzył się z gąszczu. W lewej ręce trzymał długi karabin szturmowy, do pasa przytroczony miał ciężki pistolet w otwartej kaburze. Powoli zbliżył się do pokrytej asfaltem szosy. Wyciągnął z ładownicy lornetkę. Przyklęknął w trawie porastającej pobocze. Karabin oparł o nogę i podniósł lornetkę do oczu. Przez chwilę uważnie obserwował asfalt biegnący na wschód. W stronę Kopalni Wolframu Kabila. Powietrze falowało od obezwładniającego żaru.
- Tiaaa – mruknął do siebie. – Na wschodzie bez zmian.
Schował lornetkę do ładownicy. Spojrzał w niebo. Południe minęło już dawno temu, ale słońce ciągle paliło niemiłosiernie. Jak było do przewidzenia MIK skwapliwie skorzystał z rozejmu i wrócił do swojej bazy. Pewnie leżą teraz brzuchami do góry i myślą, że my robimy to samo. A tu taka niespodzianka...
Chwycił karabin i wstał. Po dwóch minutach obrócił głowę w stronę zarośli.
- No – warknął. – Na co czekacie?!
Z gęstwiny wynurzyła się grupa kilkudziesięciu czarnoskórych mężczyzn tworzących uderzeniowy oddział Ludowej Organizacji Wyzwolenia Kongo. Na czoło wysunął się murzyn o potężnej sylwetce, bardziej przypominającej goryla niż człowieka. Podrapał się nerwowo po głowie.
- Szefie – zaczął nieśmiało – no, bo nie wiedzieliśmy czy Szef podziwia krajobraz...
Dowódca pytająco uniósł brwi.
- ...Czy chce pobyć sobie w samotności... – dokończył bezgłośnie.
Zapanowała niezręczna cisza. W końcu dowódca ciężko westchnął i wskazał szosę biegnącą na wschód.
- Jasne, Szefie – szybko powiedział olbrzym. Obrócił się w kierunku pozostałych. – Kolumna ubezpieczona, kierunek wschód – marsz!
Grupa ospale wyszła na szosę i powoli zaczęła tworzyć coś na kształt nakazanej formacji.
Dowódca - znany tu jako Steven Brown, bo takie nazwisko figurowało jako właściciel konta na które wpływały jego przelewy z Global Enterpise, Inc via South Africa Division of BlueWaters, Inc – westchnął ciężko.
- Za mało mi za to płacą – mruknął pod nosem.
Spokojnie obserwował jak jego porucznik rozdziela zadania.
- Szpica – Victor, prawa - Bo...
Z tyłu kolumny dobiegł okrzyk.
- Tubylcy!
Brown razem ze swoim gorylowatym porucznikiem ruszyli biegiem. Kilka metrów od końca kolumny stało dwóch tubylców.
- Kto ich podpuścił tak blisko ! – ryknął porucznik.
Rebelianci dookoła zaczęli nerwowo się rozglądać i uważnie studiować fakturę podłoża.
- Eeee, bo to prawdziwi myśliwi - zaczął nieśmiało najodważniejszy. W tracie wypowiedzi doszedł do wniosku, że to bardzo dobre wytłumaczenie. – I to są prawdziwe fachury w podchodzeniu zwie...
Rozpędzona pięść wielkości 5 litrowej butli przerwała wypowiedÂź i przeniosła nieostrożnego – a także nieprzytomnego - rebelianta kilka metrów dalej.
- Potem się tym zajmiesz – cicho powiedział Brown. – Teraz tubylcy.
Przyjrzał się myśliwym. Odziani w zniszczoną odzież i obuwie. Mieli stare, prawie antyczne karabiny. Młodszy miał plecak. Starszy niósł zawieszoną na kiju sporą kiść bananów.
- Sprawdzić ich.
Jeden z rebeliantów sprawnie przeszukał obu tubylców oraz plecak młodszego.
- Kim jesteście? Co tu robicie? – zapytał Brown.
Starszy mężczyzna wskazał na wschód.
- Panie, jestem Mbandaka. My myśliwi. Polujemy tu w okolicy. Ale nie ma zwierzyny, to choć owoce zebraliśmy.
Porucznik przyglądał się im z zainteresowaniem.
- Nie przyłączylibyście się do nas? – zapytał i spojrzał na dowódcę. – Potrzebujemy takich dobrych myśliwych jak wy. Można też nieÂźle zarobić...
Uśmiechał się zachęcająco. Stary podrapał się po głowie.
- A wy po której stronie jesteście? – zapytał myśliwy.
- Wszystkie te chopaki są bojownikami z Ludowej Organizacji Wyzwolenia Kongo! – z dumą wyskandował porucznik.
Mbandaka ponownie podrapał się po głowie. Spojrzał na młodszego myśliwego, który wzruszył ramionami. Stary zdjął kij z bananami i wręczył kiść owoców porucznikowi. Ten wpatrywał się w tubylca zdumiony. Brown poczuł, że coś tu jest nie tak...
- To macie, panie, pecha – myśliwy wyciągnął cienką linkę spomiędzy bananów i spokojnie owinął ją sobie kilka razy dookoła prawej dłoni. Lewą odchylił kilka owoców ukazując kilkanaście granatów zaczepnych sklejonych ze sobą taśmą. Zawleczka jednego z nich była przywiązana do linki. – Bo my wprost przeciwnie...
Objaśnienia
Diane Cornetti, Wysoki Komisarz ds. Afryki środkowej w latach 2035-39. Odwołana ze stanowiska w 2039 w związku z podejrzeniami o sprzyjanie PKLO w trakcie rebelii w DRK w ’38, a także przyjęcie znacznych łapówek od Global Enterpise, Inc..
Prawdę o kampanii organizacji pacyfistycznych (m.in. Freedom for People of Africa) prowadzoną w 2038 na zlecenie Global Enterpise, Inc. oraz International Trade, Inc, ujawnili dwa lata póÂźniej dziennikarze ,,The New York Factsheet’’ Jean Nguyen i Moses Brokowitz.
AT – antyterrorystyczny
Spadochroniarze DRK nosili swoje zielone berety przechylone w prawą stronę. W ramach swoistej mody podkreślającej swoją odrębność i espirt de corps żołnierze tej formacji nosili hełmy również lekko pochylone w prawo.
Tu: prawa ręka, człowiek do specjalnych zadań (poruczeń). Nie w znaczeniu stopnia wojskowego. W MIK jak i PKLO struktura organizacyjna była bardzo uproszczona/spłaszczona i bardziej odpowiadała hierarchii organizacji przestępczej niż wojskowej
ZOMZ – zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania
PMC – Private Military Contractor – Prywatny Kontraktor Wojskowy, czyli ,,pies wojny’’ 21. wieku; pracownik firmy ,,doradztwa’’ i ,,usług’’ wojskowych (np. BlackWaters, BlueWaters, IMA, etc)
Director of Kongo Operation of South Africa Division of BlueWaters, Inc (of Global Enterpise, Inc.)